Gdy 7 września 2023 r. weszła w życie nowelizacja Prawa energetycznego liberalizująca zasady budowy i eksploatacji linii bezpośrednich, oczekiwania były duże. Zmiana miała uprościć procedury, skrócić czas inwestycji i otworzyć nowy rozdział w relacjach między przemysłem a wytwórcami OZE. Kluczowe założenie było proste: zamiast decyzji Prezesa URE – zgłoszenie. Zamiast wielomiesięcznych postępowań – wpis do publicznego wykazu prowadzonego przez URE na podstawie spełnienia warunków określonych w art. 7aa Prawa energetycznego.
W teorii – to była rewolucja. W praktyce – jak pokazuje rzeczywistość – efekty są mizerne. Dwa lata po wejściu w życie przepisów w wykazie URE znajdują się zaledwie… cztery linie bezpośrednie. Na tle setek dużych przedsiębiorstw przemysłowych poszukujących dostępu do tańszej zielonej energii – to wynik więcej niż skromny.
Przed nowelizacją budowa linii bezpośredniej była możliwa jedynie po uzyskaniu zgody Prezesa URE w drodze decyzji administracyjnej. Decyzji tej nie dało się uzyskać szybko ani łatwo – stanowiła tzw. zagadnienie wstępne dla postępowania budowlanego, bez którego starosta nie mógł wydać pozwolenia na budowę. W efekcie przepisy dotyczące linii bezpośrednich były praktycznie martwe.
Nowelizacja z 2023 r. miała to zmienić. Formalnie – zmieniła. Ale obok ułatwień proceduralnych pojawiły się nowe obciążenia kosztowe. Najważniejszym z nich jest opłata solidarnościowa, która – obok utrzymanych opłat jakościowych i mocy – powoduje, że przewaga kosztowa linii bezpośrednich nad klasycznym zakupem energii z sieci okazuje się nie tak znacząca, jak oczekiwano. W praktyce oszczędność na kosztach dystrybucji jest symboliczna, często w granicach kilkunastu procent, co przy obecnej cenie energii nie stanowi wystarczającego bodźca inwestycyjnego.
Do tego dochodzi aspekt techniczny. Choć zgłoszenie zastąpiło decyzję administracyjną, to projekty – zwłaszcza te o mocy powyżej 2 MW – nadal wymagają rozbudowanej dokumentacji, uzgodnień z operatorami systemów dystrybucyjnych i kosztownych analiz wpływu na system. Inwestor odpowiada za parametry jakościowe energii, układy pomiarowe, bezpieczeństwo połączenia oraz pełne bilansowanie przepływów. To obciążenie, które w praktyce przerzucono z OSD na inwestora.
W konsekwencji linie bezpośrednie pozostały domeną nielicznych, dobrze przygotowanych podmiotów z zapleczem technicznym i prawnym. Wbrew pierwotnym założeniom, nie stały się powszechnym narzędziem wspierania rozwoju zielonej energii w przemyśle. Dla wielu odbiorców barierą jest brak realnych korzyści finansowych – system opłat i danin praktycznie zneutralizował efekt „tańszego dostępu” do energii z “własnego źródła”. Innymi słowy, formalne uproszczenie nie przełożyło się na atrakcyjność ekonomiczną.
Warto też pamiętać, że linia bezpośrednia nie jest obejściem sieci, lecz specyficznym modelem połączenia punkt–punkt między wytwórcą a konkretnym odbiorcą energii. Nie pozwala na sprzedaż energii do nieoznaczonego kręgu odbiorców ani jej dalszy obrót. To model, który wymaga precyzyjnego dopasowania profilu produkcji i zużycia, co dodatkowo ogranicza liczbę potencjalnych beneficjentów.
Z praktyki wynika, że projekty o mocy do 2 MW mają największy potencjał, bo nie wymagają kosztownych analiz i mogą być realizowane szybciej. Niemniej nawet one muszą zmierzyć się z koniecznością precyzyjnego określenia parametrów pracy, zapewnienia trybu „zero-export” (aby uniknąć niezamierzonego wprowadzania energii do sieci), a także zbilansowania odpowiedzialności za jakość i ciągłość dostaw w relacji wytwórca–odbiorca.
Z prawnego punktu widzenia instytucja dojrzała – z ekonomicznego pozostaje nieatrakcyjna. Reforma z 2023 r. rzeczywiście uprościła procedury i uelastyczniła proces inwestycyjny, ale jednocześnie wprowadziła mechanizmy, które w praktyce odebrały inwestorom główny bodziec: obniżenie kosztów energii. Skoro bilans finansowy nie przemawia za budową linii, to trudno oczekiwać, by przedsiębiorcy masowo po nią sięgali.
W efekcie po dwóch latach obowiązywania przepisów wciąż obserwujemy stan zawieszenia: instytucja formalnie działa, lecz w praktyce nie funkcjonuje. Ustawodawca odrobił lekcję w zakresie uproszczenia procedur, ale nie w zakresie ekonomii projektu. Dopóki więc nie pojawią się rzeczywiste zachęty – czy to w formie ulg, czy realnego zmniejszenia kosztów dystrybucji – linie bezpośrednie pozostaną rozwiązaniem niszowym, przeznaczonym dla garstki podmiotów z dużym zapleczem organizacyjnym.
Linia bezpośrednia: ocena nowych rozwiązań prawnych po 2 latach funkcjonowania
Gdy 7 września 2023 r. weszła w życie nowelizacja Prawa energetycznego liberalizująca zasady budowy i eksploatacji linii bezpośrednich, oczekiwania były duże. Zmiana miała uprościć procedury, skrócić czas inwestycji i otworzyć nowy rozdział w relacjach między przemysłem a wytwórcami OZE. Kluczowe założenie było proste: zamiast decyzji Prezesa URE – zgłoszenie. Zamiast wielomiesięcznych postępowań – wpis do publicznego wykazu prowadzonego przez URE na podstawie spełnienia warunków określonych w art. 7aa Prawa energetycznego.
W teorii – to była rewolucja. W praktyce – jak pokazuje rzeczywistość – efekty są mizerne. Dwa lata po wejściu w życie przepisów w wykazie URE znajdują się zaledwie… cztery linie bezpośrednie. Na tle setek dużych przedsiębiorstw przemysłowych poszukujących dostępu do tańszej zielonej energii – to wynik więcej niż skromny.
Przed nowelizacją budowa linii bezpośredniej była możliwa jedynie po uzyskaniu zgody Prezesa URE w drodze decyzji administracyjnej. Decyzji tej nie dało się uzyskać szybko ani łatwo – stanowiła tzw. zagadnienie wstępne dla postępowania budowlanego, bez którego starosta nie mógł wydać pozwolenia na budowę. W efekcie przepisy dotyczące linii bezpośrednich były praktycznie martwe.
Nowelizacja z 2023 r. miała to zmienić. Formalnie – zmieniła. Ale obok ułatwień proceduralnych pojawiły się nowe obciążenia kosztowe. Najważniejszym z nich jest opłata solidarnościowa, która – obok utrzymanych opłat jakościowych i mocy – powoduje, że przewaga kosztowa linii bezpośrednich nad klasycznym zakupem energii z sieci okazuje się nie tak znacząca, jak oczekiwano. W praktyce oszczędność na kosztach dystrybucji jest symboliczna, często w granicach kilkunastu procent, co przy obecnej cenie energii nie stanowi wystarczającego bodźca inwestycyjnego.
Do tego dochodzi aspekt techniczny. Choć zgłoszenie zastąpiło decyzję administracyjną, to projekty – zwłaszcza te o mocy powyżej 2 MW – nadal wymagają rozbudowanej dokumentacji, uzgodnień z operatorami systemów dystrybucyjnych i kosztownych analiz wpływu na system. Inwestor odpowiada za parametry jakościowe energii, układy pomiarowe, bezpieczeństwo połączenia oraz pełne bilansowanie przepływów. To obciążenie, które w praktyce przerzucono z OSD na inwestora.
W konsekwencji linie bezpośrednie pozostały domeną nielicznych, dobrze przygotowanych podmiotów z zapleczem technicznym i prawnym. Wbrew pierwotnym założeniom, nie stały się powszechnym narzędziem wspierania rozwoju zielonej energii w przemyśle. Dla wielu odbiorców barierą jest brak realnych korzyści finansowych – system opłat i danin praktycznie zneutralizował efekt „tańszego dostępu” do energii z “własnego źródła”. Innymi słowy, formalne uproszczenie nie przełożyło się na atrakcyjność ekonomiczną.
Warto też pamiętać, że linia bezpośrednia nie jest obejściem sieci, lecz specyficznym modelem połączenia punkt–punkt między wytwórcą a konkretnym odbiorcą energii. Nie pozwala na sprzedaż energii do nieoznaczonego kręgu odbiorców ani jej dalszy obrót. To model, który wymaga precyzyjnego dopasowania profilu produkcji i zużycia, co dodatkowo ogranicza liczbę potencjalnych beneficjentów.
Z praktyki wynika, że projekty o mocy do 2 MW mają największy potencjał, bo nie wymagają kosztownych analiz i mogą być realizowane szybciej. Niemniej nawet one muszą zmierzyć się z koniecznością precyzyjnego określenia parametrów pracy, zapewnienia trybu „zero-export” (aby uniknąć niezamierzonego wprowadzania energii do sieci), a także zbilansowania odpowiedzialności za jakość i ciągłość dostaw w relacji wytwórca–odbiorca.
Z prawnego punktu widzenia instytucja dojrzała – z ekonomicznego pozostaje nieatrakcyjna. Reforma z 2023 r. rzeczywiście uprościła procedury i uelastyczniła proces inwestycyjny, ale jednocześnie wprowadziła mechanizmy, które w praktyce odebrały inwestorom główny bodziec: obniżenie kosztów energii. Skoro bilans finansowy nie przemawia za budową linii, to trudno oczekiwać, by przedsiębiorcy masowo po nią sięgali.
W efekcie po dwóch latach obowiązywania przepisów wciąż obserwujemy stan zawieszenia: instytucja formalnie działa, lecz w praktyce nie funkcjonuje. Ustawodawca odrobił lekcję w zakresie uproszczenia procedur, ale nie w zakresie ekonomii projektu. Dopóki więc nie pojawią się rzeczywiste zachęty – czy to w formie ulg, czy realnego zmniejszenia kosztów dystrybucji – linie bezpośrednie pozostaną rozwiązaniem niszowym, przeznaczonym dla garstki podmiotów z dużym zapleczem organizacyjnym.
Ostatnie posty
Linia bezpośrednia: ocena nowych rozwiązań prawnych po 2 latach funkcjonowania
24 października 2025Ustawa o zawodzie psychoterapeuty – oczekiwana regulacja zawodu czy chaos legislacyjny?
22 października 2025Nieuczciwe praktyki rynkowe przy dotacjach OZE – sprawdź, zanim podpiszesz
22 października 2025Kategorie